Anna Bolena w Operze Krakowskiej – Reżyserskie nieporozumienie, wspaniale zadyrygowane
Wielu znawców tematu ciągle dyskutuje ile tak naprawę dzieł operowych skomponował Gaetano Donizetti – niektórzy twierdzą, że 73, niektórzy że 71, a inni że 62. Giuseppe Verdi najtrafniej określił Donizettiego nazywając go po prostu twórcą „galerniczym”, który komponował aż do 4. oper rocznie. „Annę Bolenę” napisał w ciągu 30 dni i była to jego 26, 33 lub 35 opera. Swoją katorżniczą pracą spowodował, że mimo krótkiego życia (51 lat, 1797-1848) został najbardziej płodnym operowym kompozytorem XIX wieku i jednym z najbardziej twórczych w historii opery.
Premiera „Anny Boleyn”, opery która zapoczątkowała jego fascynację do historycznych postaci kobiecych z rodów angielskich, odbyła się 26 grudnia 1830 roku w mediolańskim Teatro Carcano, a libretto do niej napisał najważniejszy ówcześnie dramaturg Felice Romani.
Polska publiczność po raz pierwszy usłyszała „Annę Bolenę” 10 lat później w roku 1840 w Krakowie, do którego pojechałem w minioną sobotę, aby zobaczyć drugą obsadę premiery tegoż właśnie spektaklu.
Reżyseria
Po raz pierwszy w swoim intensywnym operowym życiu, zobaczyłem reżyserię, w której nie mogę zaznaczyć choćby jednego elementu godnego uwagi. To przykre doświadczenie zawdzięczam znanej reżyserce filmowej oraz cenionej wykładowczyni Warszawskiej Szkoły Filmowej Magdalenie Łazarkiewicz. Jej operowa reżyseria „Anny Boleny” niestety była jednym wielkim nieporozumieniem.
Piękną uwerturę rozpraszała głupawa scena, gdzie widzimy przygotowania do realizacji filmowej. Na scenie stoją kamery, stojaki z oświetleniem, jest garderoba gdzie ubierani i charakteryzowani są artyści, niektórzy pracownicy właśnie przychodzą do pracy w prywatnych strojach (skóry motocyklowe i kask w ręku), prowadzone są rozmowy przez telefony komórkowe, swoje sprzęty ustawiają operatorzy kamer, a kierownicy planu dają na głos ostatnie uwagi. Po tym wszystkim, na koniec uwetury, opuszczono biały ekran, na którym wyświetlono napis: „Gaetano Donizetti Anna Bolena”. Kompletne kuriozum!
Reżyserka nie nakreśliła także artystom działań jakie powinni wykonywać na scenie. Reżyseria polegała głównie na staniu w miejscu jak w trakcie koncertu. Gdy pojawił się jakiś sporadyczny ruch, to albo postacie snuły się po scenie bez celu i sensu, albo wbrew logice zawartej w wypowiadanych przez siebie słowach.
Magdalena Łazarkiewicz nie zbudowała również relacji emocjonalnych między postaciami. Niby było wiadomo, że ktoś się lubi, kocha czy nienawidzi, jednak artyści zamiast tworzyć zamknięty, sceniczny świat własnych przeżyć, cały czas śpiewali w kierunku publiczności. Podchodzili do siebie bokiem próbując „na czuja” złapać się za ręce, prowadzili dialog patrząc w dal lub w podłogę. Potrafili nawet wyznawać sobie miłość, „łypiąc” na dyrygenta, nie spoglądając sobie w oczy choćby na moment.
Bezsensowne były także tatuaże na ciałach solistów. Henryk VIII miał wielkiego skorpiona na klatce piersiowej, którego szczypce nachodziły mu na szyję. To bym jeszcze zaakceptował, natomiast wytatuowana podobizna Anny Boleny na ramieniu Smetona (ten tatuaż zastępuje portret królowej, który paź skradł z miłości i chce go oddać) jest jakimś nieporozumieniem.
Błąd był także w obsadzeniu w roli Smetona śpiewaczki o ponadprzeciętnych kobiecych kształtach. Donizetti – faktycznie – skomponował tę męską partię na głos mezzosopranowy, jednakże kto z publiczności uwierzy, że paź ma ogromne piersi i krągłe pośladki. Reżyserka wraz ze scenografką zamiast zakryć kobiece części ciała, to ubrały artystkę w obcisłe spodnie i prezentowały jej biust. Brak słów!
Reżyserka nie miała także pomysłu na zbudowanie scen zbiorowych. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, gdy zauważyłem, że chór męski zawsze kiedy pojawiał się na scenie, dokładnie ten sam chórzysta stawał – co do centymetra – w tym samym miejscu. Po prawej stronie (od widza) ta sama czwórka, po środku ta sama trójka i po prawej stronie dokładnie ci sami. Już nie mówię, że podczas całego spektaklu prawie wcale nie drgnęli.
Na inscenizację również Magdalena Łazarkiewicz nie miała żadnego pomysłu. Cały spektakl odbywał się w tej samej scenerii czyli… nigdzie. Zamiast przenieść nas do: sali w pałacu Windsor, potem ogrodów pałacowych, następnie pomieszczeń pałacowych, a w akcie drugim do apartamentów Boleny, pomieszczeń rady królewskiej, aż w końcu do celi więziennej, non stop – przez ponad 3 godzinny – oglądamy jedynie trzy brązowe ściany! W momentach kiedy akcja przenosi się do wymienionych przeze mnie przestrzeni, ściany przesuwają się tylko o dosłownie niecały metr, albo tylne ich części lekko zbliżają się ku sobie i nic więcej!
Przedstawienie wyglądało tak, jakby zostało przygotowane godzinę przed premierą. Ręce opadają!
Scenografia
Trudno mówić, że scenografia w ogóle istniała, ale podpisał się pod nią Paweł Dobrzycki. Zdziwiłem się ogromnie, gdy zobaczyłem jego nazwisko w programie, gdyż w swojej karierze ma znakomite prace scenograficzne w kilku teatrach. Przez cały spektakl niezmiennie oglądamy trzy brązowe ściany. Te boczne są ruchome i mają zamykane otwory, przez które co jakiś czas wchodzą artyści, a ta frontowa dziurę po środku. W centralnym punkcie sceny, przez większość spektaklu stoi krzesło na kwadratowym postumencie, które na sam koniec przedstawienia zamieniono na niewielką szkaradną, szarą klatkę – niby więzienie. Jeden wielki koszmar.
Kostiumy
Kostiumy zaprojektowała Maria Balcerek. Były one w większości przypadków ładne, a momentami nawet piękne. Wszystkie suknie Anny Boleny robiły wrażenie. Jednak najpiękniejsze były czarne suknie żeńskiego chóru. Brzydki natomiast był kostium Króla Henryka w jego pierwszej scenie (spodnie przypominające dwa worki na ziemniaki) oraz jego zielony „płaszczyk przeciwdeszczowy” w scenie przed polowaniem. Ubiór pozostałej obsady był do zaakceptowania. Gratulacje!
Wizualizacje i oświetlenie
Wizualizacje stworzył Piotr Lenar. Były to wyświetlone na ścianach – na szczęście tylko momentami – płomienie, widoki kołyszących się konarów drzew, lejąca się czerwona farba symbolizująca krew oraz zdjęcie Anny Boleny. Piotr Lenar oświetlił także scenę czyli – krótko mówiąc – włączył robocze światło. Parę razy tylko przyciemnił scenę, aby dać punktówkę na którąś z postaci. Katastrofa!
Chór
Męski chór zaśpiewał dobrze, natomiast żeński zjawiskowo. Ich piękne dwa lamenty – w I scenie II aktu oraz przed sceną obłąkania Boleny – artystki chóru wykonały z niezwykłą wrażliwością i wręcz wzruszającą interpretacją. Ogromne, ogromne brawa. Osobne gratulacje należą się Jackowi Mentelowi za przygotowanie chóru.
Orkiestra i dyrygent
Artystów muzyków można określić jednym słowem – zjawiskowi! Każdy instrument brzmiał niezwykle czysto, każdy muzyk grał pięknie, znakomicie interpretując muzykę Donizettiego. Czuć było jednocześnie, że słuchają siebie nawzajem, co budowało wrażenie niezwykłej spójności brzmienia. Artyści orkiestry byli najjaśniejszym punktem spektaklu.
Wszystko to zbudował dyrygent Tomasz Tokarczyk, który podczas całego przedstawienia całym sobą w nim uczestniczył. Jego emocjonalne zaangażowanie było momentami przeszywające. Z muzyki wydobył całe jej piękno. Muzyka Donizettiego w „Annie Bolenie” nie jest ani monumentalna czy przeszywająca jak u Pucciniego ani do nucenia jak u Verdiego, ale jest bardzo przyjemna i melodyjna, a w interpretacji Tomasza Tokarczyka i orkiestry pod jego batutą stałą się po prostu wielka. Gratulacje!
Program spektaklu
Szczególne słowa uznania należą się twórcom programu spektaklowego, który jak zwykle został przygotowany z niezwykłą starannością oraz rzetelnością. Treści w nim zawarte są konkretne i nierozwlekłe, a graficznie program jest przyjemny w odbiorze. Cena 10 zł jest także idealna.
Program zredagowała Elżbieta Tosza – sekretarz literacki (skąd ta dziwaczna nazwa stanowiska?!), a graficznie opracowała go Grażyna Maślanowska. Panie nie zlekceważyły nikogo, a w szczególności artystów, których biografii w programach polskich teatrów operowych zdarza się nie wymieniać – dotyczy to w szczególności solistów baletu!
Także znakomity tekst, dotyczący historii opery „Anna Boleyn”, zamieścił krytyk muzyczny Jacek Marczyński.
Śpiewacy
Obsada drugiego, sobotniego spektaklu była zadowalająca. Jednak najsłabiej ze wszystkich zaprezentowali się Jerzy Wójcik (bas – Rochefort) oraz Jarosław Bielecki (tenor – Hervey). Pod każdym względem interpretacyjnym, zarówno w głosowym jak i aktorskim, byli nijacy.
Dobrze, aczkolwiek niepowalająco wystąpili:
Olga Maroszek (Smeton) – dysponuje ciekawym mezzosopranem, lecz nie do końca przekonała mnie w interpretacji głosowej swojej partii. Również przeciętnie zaprezentowała się aktorsko.
Adam Sobierajski (Ryszard Percy) – ma bardzo przyjemną barwą głosu, lecz zdecydowanie jest to za lekki tenor jak na tę operę. Potrafi natomiast inteligentnie budować i modulować barwę głosu. Średnice ma nośne i ładnie brzmiące jednak jego głos w górnych rejestrach jest bardzo niepewny, a czasami niedosłuchania. Aktorsko był przeciętny, a w sytuacjach tragicznych czasami komiczny. Miałbym także prywatna prośbę do pana Sobierajskiego, aby przed rozpoczęciem spektaklu rozgrzewał się i trenował swoje niepewne „góry” nie na scenie tylko w jakimś ustronnym miejscy, bo kurtyna nie jest dźwiękoszczelna!
Wołodymir Pańkiw (Enrico – Król Henry VIII) – to znakomity bas. Nie należy on do tych ciężkich („ładyszowskich”), a do tych lżejszych. Posiada piękne (jak na basa) góry, znakomicie brzmiące średnice i przyzwoite doły. Pięknie wyglądał w roli władcy – bardzo wysoki i potężny. Wierzyło się, że jest to prawdziwy Król. Jednak aktorsko roli kompletnie nie przemyślał, a co najgorsze, cały czas śpiewał patrząc w ziemię.
Karina Skrzeszewska (Anna Bolena) – jest to śpiewaczka, która posiada niezwykłe możliwości wokalne. Dysponuje zjawiskowym sopranem z brzmiącymi dołami, pięknymi średnicami i zjawiskowymi, wrecz piorunującymi „górami” – nie słyszałem takich dawno. Jest śpiewaczką prawie kompletną, z jednym drobnym szczegółem – w jej głosie brakuje dramaturgii, jej interpretacja polega głównie na tym, że czasem ścisza głos, a czasem śpiewa głośniej, brakuje w jej głosie głębszego zróżnicowania emocjonalnego, czego znowu nie można powiedzieć o sferze aktorskiej. Partię zbudowała znakomicie. Na jej twarzy, w gestach i postawie ciała było widać wszystkie emocje. Jako tragiczna postać królowej Anny Boleny była fantastyczna. Wielkie gratulacje!
Karolina Sikora (Joanna Seymour) – ta mezzosopranistka była pierwszoplanową postacią w tej operze. Spektakl w jej interpretacji, zarówno wokalnej jak i aktorskiej, był nadzwyczajny. Po jej występie przedstawienie powinno zmienić tytuł z „Anna Bolena” na „Joanna Seymour”. Po prostu chapeau bas!
Podsumowanie
Gdy współcześni realizatorzy operowi opowiadają, że ich spektakle będą minimalistyczne, symboliczne, statyczne, niedosłowne i w jakiś umownych światach czy przestrzeniach to oznacza, że nie mają pomysłu na ich realizacje.
Nie trzeba być wielkim myślicielem, żeby stworzyć scenografię SYMBOLICZNĄ, żeby pokazać NIEDOSŁOWNOŚĆ, żeby umieścić akcję NIGDZIE, czy kazać śpiewakom grać MINIMALIZM. Tyle wyobraźni ma każdy widz, pracownik teatru, a nawet przypadkowy przechodzień mijający budynek opery.
Drodzy bywalcy teatrów, nie dajmy się zwodzić tym pięknie ubranym w słowa filozoficznym wypowiedziom, które są jednym wielkim bełkotem. Nie dajmy się oszukiwać i wmawiać sobie, że mamy do czynienia z niespotykanym do tej pory spojrzeniem na dzieło sprzed wieków i odkryciem jego „ponadczasowości”. Tak jakby kiedyś nie było prawdziwej miłości i zdrad, szacunku do kobiet i molestowań, pokoju i wojen, ludzkiej wzajemnej pomocy czy paskudnych intryg.
Niektórzy powinni na bok odłożyć swoje ambicje twórcze na rzecz rozsądku i pozostawienia po sobie dobrego imienia. Szkoda, że tego niestety nie uczyniła ceniona reżyserka filmowa pani Magdalena Łazarkiewicz.
Mimo tej wpadki – bo autentycznie, spośród setek spektakli jakie widziałem, tak złego przedstawienia nie oglądałem jeszcze nigdy – uważam, że Opera Krakowska jest prawdopodobnie najlepiej funkcjonującym teatrem operowym w Polsce. Zatrudnia i angażuje zawsze świetnych śpiewaków i ma w repertuarze znakomite produkcje. Szkoda, że tym razem nie popisała się co do współpracy reżyserskiej.
Mam nadzieję, że w historii tego gmachu, przypadek tak katastrofalnej w skutkach współpracy miał miejsce dwa razy: pierwszy i ostatni.
Zdjęcie główne: M. Lasyk