Nudnawy recital Piotra Beczały
Fot. ©Oskar Świtała
Potrzebowałem kilku dni, aby poukładać w swojej głowie wszystkie wrażenia jakie dostarczył warszawskiej publiczności jeden z czołowych tenorów świata. Nie są one niestety w żaden sposób podniosłe.
Wchodząc do teatru operowego zawsze liczę na zachwycające i budujace mnie doznania, którymi będę mógł podzielić się z przyjaciółmi, znajomymi, a nawet wrogami. Po piątkowym (10.03.2017r.) recitalu najsławniejszego obecnie śpiewającego polskiego tenora Piotra Beczały, w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej, na którym wykonał pieśni Schumanna, Karłowicza, Dvoraka i Rachmaninowa, pozytywnych wrażeń niestety nie mam.
Bałagan
Po wejściu na widownię zobaczyliśmy jeden wielki bałagan. Gigantyczne brzydactwo, w postaci metalowej ściany opuszczonej w oknie scenicznym (prawdopodobnie ze względów akustycznych, ale znamy bardziej estetyczne sposoby, aby idealne efekty dźwiękowe uzyskać), kable wijące się przez całą długość proscenium, na którym stał fortepian, a Solista występował oraz stare, wytarte, brudne i niezakryte deski pamiętające jeszcze czasy otwarcia teatru w roku 1965, dały początek temu nudnemu wieczorowi. Takie powitanie publiczności i wybitnych artystów powinno stanowić wstyd dla teatru oraz osoby przygotowującej recital od strony artystycznej i estetycznej – jeśli takowa w ogóle została powołana.
Wejście godne mistrzów
Świetnie wyglądający, poruszający się i gestykulujący z gracją, godną światowej sławy artysty, Piotr Beczała wszedł na scenę witany gromkimi brawami jakie zgotowała mu – oczekująca od ponad 5. lat na swojego ulubieńca – elegancka, warszawska publiczność. Przy fortepianie zasiadł uznany za jednego z najwybitniejszych akompaniatorów świata, austriacki pianista, Helmuth Deutsch, występujący regularnie z czołowymi śpiewakami jak chociażby Jonasem Kaufmannem, Dianą Damrau i więcej dodawać nie trzeba…
Głos, interpretacja i repertuar
Piotr Beczała to tenor liryczny (dopiero od niedawna – i słusznie – wchodzący w role dramatyczne – spinto), dysponuje głosem o mało nośnym wolumenie (ale przecież Enrico Caruzo także takowego nie posiadał), lekko stłumionym, ale za to o pięknej barwie i ładnych dramatycznych momentach w górnych rejestrach. Panuje nad nim znakomicie, powodując u widza ogromną radość, poczucie lekkości podczas słuchania, a co najważniejsze, brak obawy – które często mam słuchając jego kolegów po fachu – przed wzięciem jakichkolwiek wysokich dźwięków.
Jednak podczas recitalowego wieczoru to wszystko zostało stłumione przez brak zróżnicowania w interpretacji oraz przez dobór repertuaru. Każda z zaśpiewanych pieśni została wykonana na równym poziomie, bez żadnych emocji tak jakby nie rozumiał o czym śpiewa, a przecież tak nie jest gdyż wszystkimi czterema językami, w których śpiewał włada bardzo dobrze.
Repertuar z jakim przyjechał do oczekującej go polskiej publiczności, której często nie stać na wyjazd za nim do Met, La Scali czy innych czołowych teatrów operowych świata, w których występuje, był nieprzemyślany. Wiemy, że występ warszawski był częścią trasy koncertowej jaką Piotr Beczała odbywa aktualnie po Europie (Hiszpania, Polska, Niemcy, Austria, Chorwacja), lecz to go nie usprawiedliwia, gdyż jako Polacy mamy prawo oczekiwać, że do Polski – nasz wybitny tenor – będzie przyjeżdżał specjalnie, a nie „przy okazji”. W związku z tym publiczność miała poczucie niedosytu, co w konsekwencji przerodziło się w odczucie lekkiego zlekceważenia. Zamiast zaśpiewać dla nas arie ze swoich czołowych ról, którymi zachwyca publiczność na świecie, wykonał 33. ładne acz nudne, podobne w charakterze i lekkie (może z wyjątkiem paru) pieśni Roberta Schumanna (16), Mieczysława Karłowicza (6) (brawo za wyraźne wyśpiewanie polskich słów – co również jest rzadkością), Antonina Dvoraka (7) i Siergieja Rachmaninowa (4).
Wracając do Pianisty
Helmut Deutsch po mistrzowsku zaakompaniował wszystkie pieśni Piotrowi Beczale, „wyczuwając” naszego śpiewaka doskonale. Grał cicho, lecz dźwięcznie i słyszalnie, aby to nasz śpiewak był na pierwszym planie – niezagłuszony. Nadzwyczajnie panował nad instrumentem i nad interpretacją każdego utworu, pokazując różnice w emocjach jakie powinny zaistnieć również w głosie Piotra Beczały – lecz nawet to naszemu tenorowi nie pomogło.
Publiczność
Recital składał się z dwóch części. Publiczność nienauczona kiedy klaskać – co jest winą dyrekcji instytucji kulturalnych, która za rzadko organizuje tego typu wydarzenia – dawała brawa po każdym z utworów, co eleganckim gestem uciszającym przerwał, w końcu, sam Piotr Beczała. Ale każda z osób na widowni – która została zapełniona prawie w całości – z pewnością wyszła z recitalu mądrzejsza o to doświadczenie.
Bisy
Piotr Beczała przygotował, dla publiczności, 5 bisów. Jako pierwszy zaśpiewał Mattinatę (L’aurora di bianco vestita), następnie nieznaną mi wcześniej pieśń Richarda Straussa „Zueignung”, po czym arię z kwiatkiem (nie zabrakło go również w ręku śpiewaka) z opery „Carmen” Georges`a Bizet`a, w której nie wziął górnego „siB” (si bemol) śpiewając dźwięk na piano (zresztą oryginalnie, bo tak jest on zapisany w partyturze, jednak – jeśli to możliwe – czeka się na te „górne” popisy wokalne), potem „E lucevan le stelle” z „Toski” Giacomo Pucciniego i na koniec „Core 'n grato” (Catari, Catari). Po każdym z nich otrzymując duże brawa – w większości na stojąco – no ale jeśli dotyczy to takiej gwiazdy i jeszcze rodaka, jakim jest Piotr Beczała, choćby zaśpiewał „Gdy strumyk płynie z wolna…” i tak gromkie owacje od polskich melomanów by otrzymał.
Piotr Beczała po zakończeniu recitalu udał się na foyer teatru, aby złożyć setki autografów dla kolejki fanów, której końca nie było widać. Płyty i programy można było nabyć na specjalnie przygotowanym stoisku w głównym foyer, które sprzedawał – jak zawsze z wierną pasją – niezwykły znawca tematu muzycznego Jan Tomaszewski.
Niewdzięczna rola gwiazdy
Cóż począć, gdy czekając długie miesiące na recital Piotra Beczały wyszedłem z teatru bez żadnego emocjonalnego uniesienia. No może z wyjątkiem spotkania, przed koncertem, uśmiechniętej i ślicznie wyglądającej Katarzyny Bąk-Beczały, z wyjątkiem przerwy, podczas której spotkałem wspaniałych polskich melomanów, którzy zjechali się do Opery Narodowej z najdalszych zakątków naszego kraju oraz krótkiej porecitalowej rozmowy, na zapleczu scenicznym, z jak zawsze przeuroczym Piotrem Beczałą.
I tylko to zrekompensowało mi rozczarowujący wieczór w wykonaniu Polaka, który jest jednym z najlepszych obecnie śpiewających tenorów na świecie. Wiec nie wolno się dziwić, że od takiej gwiazdy oczekuję, a nawet wymagam, więcej niż od innych – a może i najwięcej!
©Oskar Świtała
Częściowo zgadzam się z Tobą a częściowo nie. Tak, jak niecierpliwie czekałem na koncert, tak i w czasie koncertu niecierpliwie czekałem na „coś więcej” i doczekałem się – rewelacyjnego wykonania pieśni Mieczysława Karłowicza, które przez pana Piotra wykonane były z taką ekspresją, że również ja dałem się ponieść owacjom. Nie uważam tego za faux-pas. Uważam, że początek recitalu nie spełnił oczekiwań publiczności i brawurowe wykonanie pieśni Karłowicza a zwłaszcza Pamiętam ciche, jasne, złote dnie rozbudziło nasze nadzieje i stąd owacje. Akompaniament rewelacja!
Cieszę się, że tak odważnie wyraziłeś swoją opinię o koncercie, tak wnikliwie wychwytując najważniejsze.
Pozdrawiam i czekam na więcej artykułów.
Adam
Dziękuję za merytoryczny komentarz. Polecam się na przyszłość!
Szkoda,że dopiero dziś trafiłam na stronę, sam tytuł- nudnawy koncert Piotra Beczały – jest abstrakcją. Piotr Beczała to najlepszy tenor liryczny na świecie, czyż nie??? Byłam na tym koncercie, to przeżycie do dziś pamiętam, czekam na każdy kolejny koncert Wielkiego Piotra. Można zazdrościć, albo cieszyć się wielkim rodakiem, ale ogromnego talentu nie można odmówić. „Kocham Piotra, Jego głos” i czekam na kolejne występy.