Bytomska „Moc przeznaczenia” – Sceniczna prywata głosem uratowana
Fot. ©Juliusz Multarzyński
Giuseppe Verdi wystawiał „Moc przeznaczenia” dwa razy. Pierwszy w Petersburgu w roku 1862, drugi raz, w poprawionej wersji, w roku 1869 w mediolańskiej La Scali. Jako kompozytor dzieła, wraz z librecistą Francesco Maria Piave, zdecydował, że pierwszą jego wersję należy udoskonalić, aby przetrwała wieki. Gorzej dzieje się w momencie, w którym współcześni reżyserzy – niepotrafiący stworzyć nic własnego – wożą się na wybitnych dziełach, próbując nieudolnie zmieniać ich treść i założenia twórców myśląc, że będzie to akceptowane. NIE BĘDZIE!
Reżyseria
Spektakl w reżyserii Tomasza Koniny, którego premiera odbyła się w minioną sobotę (18.03.2017r.), jest tandetą, jaką można wystawiać w domach kultury – i tam, może, byłaby nawet akceptowana – ale nie w świątyni polskiej sztuki jaką jest, bez wątpienia, Opera Śląska w Bytomiu. Reżyser kompletnie nie miał pomysłu na poprowadzenie chóru, który był bardzo statyczny (głównie stał i popychał solistów czy wymachiwał transparentami) natomiast solistyczne sceny kłótni czy okazywania miłości były, jakby reżyserowi obce, nie mówiac już o obsadzeniu śpiewaków w podwójnych rolach.
Chwilowy zachwyt
Spektakl zaczął się nieźle (z wyjątkiem uwertury, do której powrócę). Po otwarciu kurtyny zobaczyliśmy ładną komnatę, a w niej stylowo ubraną Leonorę rozmawiającą ze swoim ojcem Markizem Calatravą (również w świetnym kostiumie). Scena ta, jak najbardziej, mieściła się w założeniach spisanych ponad sto pięćdziesiąt lat temu.
Przedstawienie, w którym reżyser stworzył dwa akty łączac I z II i III z IV (i słusznie), miało jeszcze parę ciekawych momentów:
- zaskakująca scena z pierwszego aktu w kościele, gdzie ustawione na podłodze świeczki zapalają się same, w sposób wręcz magiczny;
- wizualnie ciekawa i scenograficznie niezła odsłona z drugiego aktu, widać, że jesteśmy na wojnie, gdyż komnata z aktu poprzedniego jest zburzona;
- pomysłowo wymyślona scena wojny z licznymi realistycznymi wystrzałami z pistoletów i karabinów;
- niezły zabieg w drugim akcie ze sprytnym przebraniem chóru z żołnierzy na biednych wieśniaków.
I z zachwytów to by było na tyle.
Reżyserskie fanaberie
Bezsensowowne pomysły reżysera można by wymieniać w nieskończoność, lecz przedstawię tylko te najbardziej rażące:
- taniec podczas uwertury w choreografii Moniki Myśliwiec – dobrze zatańczony przez Wiolettę Haszczyc – był po prostu nieudolny, nic nie wnoszący do całości spektaklu i, co najgorsze, odwracający uwagę od – jednej z najpiękniejszych w operowej literaturze muzycznej – uwertury;
- ojciec Leonory Markiz Calatrava umiera po postrzale w drugiej scenie opery Verdiego, nie przeszkadza to jednak reżyserowi, aby tego samego śpiewaka obsadzić w całkowicie innej postaci (również pierwszoplanowej) Ojca Gwardiana, a Leonora udaje, że nic dziwnego w tym nie widzi. Natomiast w ostatniej scenie przedstawienia zamiast właśnie Ojca Gwardiana pojawia się znowu – zmartwychwstały – przebrany za nieboszczyka Markiz Calatrava. Paranoja;
- przyjaciółka Leonory, Curra także miała rozdwojenie jaźni, gdyż obserwujemy ją w drugim akcie jako całkowicie inną postać – wróżącą żołnierzom Cygankę (sic!);
- także Leonora jest źle obsadzona. Wypadałoby, żeby córka była choć trochę młodsza od swojego ojca;
- w jednej z ostatnich scen spektaklu Leonora przesuwa – jak zapałeczki – kilkutonowe kolumny, przewrócone podczas wojny, w zburzonym pałacu. Gratuluję „Mocy”, lecz nie "przeznaczenia";
- nie rozumiem też kompletnie – jak zresztą z pewnością nikt na widowni – co miał oznaczać wyświetlony, chwilę przed końcowym opuszczeniem kurtyny, szyb górniczy – może Verdi komponował tę operę inspirując się Śląskiem? Ale o tym wie tylko Pan Konina.
Oświetlenie
Oświetlenie wymyślił Dariusz Pawelec. Jednak trudno mówić, że ono występowało, gdyż podczas prawie całego spektaklu panują egipskie ciemności. To nie było oświetlenie, lecz zmieniające się tylko czasem światło z czerwonego, na niebieskie czy pomarańczowe. które momentami raziło nieprzytomnie swoją kolorystyczną intensywnością i jakiego używa się do podświetlania budynków od zewnątrz, a nie męczy nimi widzów podczas spektakli operowych.
Scenografia
Akcja przedstawienia – według libretta – przenosi nas w dziewięć miejsc. Podczas premierowego spektaklu przenosimy się jednak może do dwóch. Oczywiście miejsca te w różnych aktach spektaklu się powtarzają, lecz aby miało to wszystko sens, scenograf (w tym przypadku również Tomasz Konina) powinien przygotować przynajmniej czterech różne sceny jak: komnata, oberża, kościół i pole bitwy. Tu mamy praktycznie jedną dekorację do wszystkich scen. Podczas przedstawienia czasem rozsuwa się tylna ściana (zawsze wtedy razi to cholerne światło), ale nie po to, aby przenieść nas w inne miejsce, tylko aby na scenę weszli artyści. Natomiast w drugim akcie widzimy tę samą scenografię, trochę zburzoną wojną (jak wyżej wspomniałem nawet ładną wizualnie) – niech i tak będzie – ale być nie może, oglądanych przez cały spektakl gdziekolwiek by akcja się nie przeniosła, wypisanych na ścianie (w jednej z pierwszych scen w operze) buntowniczych haseł. Także nie może być licznych rekwizytów leżących na podłodze (kolumny, fragmenty zburzonej komnaty), które nie pomagają, a przeszkadzają, co chwilę potykającym się o nie artystom.
Kostiumy
Kostiumy zaprojektowała Joanna Jaśko-Sroka. Byłem miło zaskoczony, gdy podczas pierwszej sceny zobaczyłem Leonorę i Markiza, ubranych tak, jak na to dzieło przystało. Myślałem, że już tak pozostanie, jednak za chwilę wpada na scenę Don Alvaro i całe wrażenie psuje kostiumem harleyowca w skurzanej kurtce i dżinsach. Podczas spektaklu pojawiają się – niestety – współczesne, czasem "pstrokate" garnitury, natomiast dobrze wyglądały stroje solistek, mnichów oraz żołnierzy.
Prywata sceniczna
Oprócz tego, że reżyser zrobił sobie, z opery Verdiego, prywatny spektakl, to jeszcze niektórzy artyści całkowicie prywatnie zachowywali się na scenie. Byli nimi Anna Borucka i Cezary Biesiadecki, którzy podczas przedstawienia rozmawiali sobie jak w teatralnym bufecie z boku sceny myśląc, że nikt tego nie widzi, lecz niestety głośno to komentowano na teatralnym foyer.
Orkiestra i dyrygent
Orkiestra Opery Śląskiej zagrała spektakl – jak na nią – bardzo dobrze i gdyby nie kilka solówek z udziałem skrzypiec i instrumentu dętego (prawdopodobnie trąbki) można by powiedzieć, że fantastycznie. Dyrygent Jakub Kontz dość rzetelnie przygotował się do poprowadzenia tej opery. Spowodował jednak, że muzycy pod jego batutą grali zdecydowanie za głośno, lecz na szczęście śpiewacy swoimi nośnymi głosami sobie z tą trudnością poradzili. Robił również zbyt długie, niezrozumiałe i niczym nie tłumaczące się pauzy muzyczne. Ale od strony interpretacyjnej przygotował orkiestrę dobrze.
Chór i balet
Wielkie gratulacje należą się chórowi, który całość spektaklu zaśpiewał zjawiskowo. Męskiemu przede wszystkim za zaangażowanie aktorskie, natomiast żeńskiemu za prezentację wizualną, gdyż jest to najładniejszy chór żeński w Polsce, a na scenie wyglad jest bardzo ważny – aż miło patrzeć. Scenę erotyczną w akcie II, pokazaną bardzo nieteatralnie, uratowały właśnie Chórzystki.
Tę scenę uratował również balet, który jednak widać, że służy już głównie do statystowania w spektaklach Opery Śląskiej. Chyba czas na zmianę kierownictwa baletu, bo zawodowych tancerzy tak traktować nie można i, po porostu, tak dłużej być nie może.
Głosowe nieporozumienia
Poziom śpiewaków był bardzo wysoki. Jednak nie obyło się bez obsadowych wpadek.
Pierwszą obsadową wpadką był Cezary Biesiadecki (Burmistrz), który rzęził, a nie śpiewał. Jego basowy głos, kiedyś ciekawy, teraz nie nadaje się już do wystawiania w spektaklach operowych. Za to wizualnie prezentował się dobrze.
Największym nieporozumieniem bytomskiej "Mocy przeznaczenia" było obsadzenie – jako Leonory – Ewy Biegas. Aktorsko swoją partię poprowadziła bardzo dobrze – widać tu sceniczne obycie – jednak podczas całego spektaklu artystka nie wydobyła z siebie prawie żadnego czystego dźwięku – może z wyjątkiem paru miejsc w średnicach. Każdą arię nieprzytomnie fałszowała, tak jakby śpiewała nie tę operę.
Tu jednak pretensje należy kierować do dyrygenta i dyrekcji teatru, którzy podczas prób musieli to słyszeć, a mimo to dopuścili tę śpiewaczkę do premiery. W dodatku Ewa Biegas została gościnnie zaproszona do udziału w tym spektaklu, a przecież w szeregach zatrudnionych w Operze Śląskiej sopranów są młode, świetnie śpiewające i głosowo idealnie pasujące do tej partii artystki.
Aktorsko i głosowo ciekawi
Anna Borucka (Curra/Preziosilla) zaśpiewała świetnie swoim ciepłym i ładnym w barwie mezzosopranem. Pomijając już powyżej opisaną sceniczną prywatę, to swoje dwie partie aktorsko przygotowała bardzo dobrze, może trochę za często – bez potrzeby – się uśmiechając.
Juliusz Ursyn-Niemcewicz (Trabuco) zaśpiewał przyzwoicie. Czuje się jednak w jego głosie koniec śpiewaczej kariery. Prezentuje się na scenie nieźle, a aktorsko postać przygotował dobrze i gdyby nie to, że prawie cały czas pociąga głośno nosem (niekontrolowany tik, który męczy publiczność od wielu lat) można by tego tenora zaakceptować.
Bogdana Kurowskiego – dysponującego jednym z bardziej zjawiskowych basowych głosów w Polsce – trudno zrecenzować. Miał bowiem do zaśpiewania małą rólkę Chirurga, który w spektaklu ma zaledwie dwie odzywki. Jednak należy zauważyć, że jeśli lekarz widzi krwawiącego pacjenta, to nie idzie do niego powoli i z ręką w kieszeni, co w tym przypadku miało miejsce – ale czy to wina śpiewaka czy reżysera, nie wiem.
Kamil Zdebel (Brat Melitone) zaśpiewał bardzo dobrze swoją barytonową partię. Aktorsko przyzwoicie, a nawet ciekawie.
Gwiazdy Wieczoru
Mieliśmy podczas spektaklu przyjemność słuchać śpiewaków z najwyższej półki.
Mariusz Godlewski (Don Carlosa di Vargas) budził zachwyt śpiewając swoją barytonową partię. Jego dramatyzm głosowy i piękne, nośne brzmienia, budziły podziw za każdym razem, gdy się odzywał. Miał jednak lekkie problemy z górnymi dźwiękami, za to zjawiskowe jak na barytona piana. Aktorsko jednak mam kilka zastrzeżeń np. to, że śpiewał prawie cały czas do ziemi, chwaląc się publiczności ładnym czubkiem głowy oraz to, że gesty często wykonywał nieodpowiednio do sytuacji. Lecz mimo wszystko wielkie gratulacje!
Aleksander Teliga to klasa sama w sobie. Postać Markiza Calatravy i Ojca Gwardiana (jakby na niego pisane) zaśpiewał z godnym, swojej międzynarodowej kariery, kunsztem. Dysponujący zjawiskowym basem – podziwianym w takich teatrach jak m.in.: mediolańska La Scala, Teatro Colon w Buenos Aires czy Bolszoj w Moskwie – zachwycał publiczność przez cały spektakl, pokazując wspaniały warsztat aktorski poparty niezwykłą wokalną techniką. Brawo!
Jednak najjaśniej świecącą gwiazdą sobotniego wieczoru był pierwszy solista Opery Śląskiej Maciej Komandera. To tenor jakich może Operze Śląskiej pozazdrościć każdy teatr świata. Zachwycająco muzykalny, ze zjawiskowymi i pewnymi górami, o których może pomarzyć wiele jego kolegów po fachu. Posiada niezwykle brzmiące – jak na tenora – doły i świetne średnice (może lekko ściśnięte w wyższych jej rejestrach). Te wszystkie głosowe walory powodują, że ze śpiewaną partią może robić co chce. Zresztą to czyni, bo interpretacja każdej zmiany emocji, w jego ariach, jest zaznaczona. W grze aktorskiej Macieja Komandery widać niezwykłą inteligencję, ogromne przemyślenie partii i to, że jako jeden z niewielu wie "co autor miał na myśli" pisząc tę operę. Obecnie, bez cienia wątpliwości mogę stwierdzić, że Maciej Komandera wyrósł na pierwszego tenora w Polsce. Ogromne gratulacje!
Podsumowanie
Spektakl "Moc przeznaczenia" to dzieło, którego – mimo usilnych prób – nie jest w stanie zniszczyć żaden z reżyserów. Mogą je zepsuć jedynie dyrygenci i śpiewacy, na szczęście prawie wszyscy z nich, podczas sobotniej premiery, spisali się znakomicie i doprowadzili do tego, że chętnie przyjechałbym posłuchać ich jeszcze raz.
I właśnie tacy artyści, których w Polsce mamy paru, jak Maciej Komandera czy Mariusz Godlewski powinni jak najsztbciej uciekać z kraju – biorąc przykład ze swojego starszego scenicznego kolegi Aleksandra Teligi – i robić światową karierę. Tu przecież dyrektorzy, dyrygenci, reżyserzy, a co zdumiewające, również interesowni recenzenci – nie umiejący stanąć ponad sferę prywatą w ocenie scenicznej artystów – nie potrafią cenić, zauważać i cieszyć się z tego, że mają u siebie tak zjawiskowych śpiewaków.
Na szczęście, w naszej ojczyźnie, są jeszcze prawdziwi melomani, którzy o nich dbają i jestem przekonany, że jeszcze długo dbać będą.
©Oskar Świtała
Trudna sztuka pisania recenzji.
Zwykle nie poświęcam swojego czasu na czytanie i komentowanie amatorskich recenzji w internecie, jednak Pańska zdecydowanie powaliła mnie na kolana, tak bardzo, że sama nie wiem od czego zacząć.
Będąc silnie związana z polskim środowiskiem teatralnym i operowym interesując się wszelkiego rodzaju opiniami, recenzjami, nigdy
nie doświadczyłam tak ogromnego niezrozumienia spektaklu jakim Pan – jako recenzent, ale i też zwykły widz, się wykazał. Długo zastanawiałam się czy warto tracić swój własny czas na
próbę pomocy Panu, aczkolwiek myślę, że może przydać się w redakcji kolejnych wpisów, a przede wszystkim w odbiorze kolejnych doznań teatralno-operowych.
Od początku:
To bardzo wzruszające, że zapalające się świeczki były dla Pana najważniejszym, najciekawszym fragmentem spektaklu, aczkolwiek taki zabieg został po raz pierwszy zastosowany w
„Biesach” Krzysztofa Jasińskiego, które miały premiere w 2007 roku – aż 10 lat temu i od tej pory są stale wykorzystywane w wielu spektaklach. Pan jako obyty i związany z teatrem widz powinien to wiedzieć.
Faktycznie – Tomasz Konina genialnie wykorzystuje je w swoim dziele, ale nie są zdecydowanie tak wartym uwagi obiektem.
Wymienienie przez Pana efektów specjalnych, przebieranek czy świeczek jako najważniejszych momentów sztuki pokazuje jak bardzo nie zrozumiał widowiska.
Jeden z najzabawniejszych fragmentów Pana recenzji „ojciec Leonory Markiz Calatrava umiera po postrzale w drugiej scenie opery Verdiego, nie przeszkadza to jednak reżyserowi, aby tego samego śpiewaka obsadzić w całkowicie innej postaci”
niezwykle dobitnie pokazuje jak płytkim odbiorcą Pan jest. Jestem zażenowana faktem, że musze to Panu tłumaczyć, ale może będzie to dla Pana pomocne.
Tomasz Konina wnosi operę Verdiego na wyższy poziom, poziom symbolu, poziom zabawy z widzem. Leonora pragnąc zmienić swój los, wybiera się do zakonu mnichów.
W jednym z nich spostrzega swojego ojca SYMBOLICZNIE, czuję w starym Ojcze Gwardianie opiekę i troskę jaką obdarzał ją zmarły rodzic. Jeśli nie jesteśmy zbyt bystrzy
by już z początku dojść do tego sami, myślę, że scena z zarzuceniem na mnicha płaszcza po swoim ojcu jest dobitnie oczywista. Tak samo Curra już w momencie ucieczki Leonory
jest wróżką, która pomaga jej spełnić marzenia. To świetny, zabawny zabieg mający pokazać moc i metafizykę postaci, a nie tylko i wyłącznie ich powierzchowną role.
Nie wiem jak bardzo silnie związany jest Pan z teatrem, aczkolwiek od wielu, wielu lat zarówno w spektaklach teatralnych jak i operowych scenografia nie tylko pełni rolę
ładnego otoczenia, ale też symbolu, odzwierciedlenia duszy bohatera oraz nadaje magiczną moc. Scenografia jest niemym aktorem w przedstawieniu. Leonora nie bez powodu przesuwa
ciężkie belki – tworzy z nich krzyż, którego nie sposób było nie zauważyć. Czy śpiewaczka miała przesuwać tonowe kolumny? TEATR TO ILUZJA. Dlatego tworzenie 4 miejsc akcji
spłaszczyłoby spektakl całkowicie. Powolna destrukcja scenografii, otoczenia, światła była odzwierciedleniem destrukcji dusz bohaterów.
Widzę, że jest Pan silnie związany z Opera Śląska. Myślę, ze nie zrozumiał Pan również żartu pojawiającego się pod koniec opery, jakim jest szyb górniczy, będący pewnego rodzaju
„puszczeniem oka” reżysera do publiczności.
Jednym z mniej zrozumiałych fragmentów jest ten dotyczący światła. Początkowo pisze Pan o ciemnościach, następnie o jaskrawych, rażących barwach. Z tego co widzę, lubi Pan
realizacje tradycyjne, klasyczne, powiązane z librettem, z historycznym kostiumem, w związku z tym powienien Pan wiedzieć, że większość sytuacji w „Mocy przeznaczenia” dzieje
się w środku nocy. Światło doskonale to pokazuje, pozwalając nam się wczuć w mroczny, tajemniczy klimat. Nie wiem czy jest Pan takim ignorantem, czy tak bardzo pozbawiony
wrażliwości, ze nie zauważył Pan jak niesamowicie powiązane było światło z danymi scenami. Całkowita czerwień w momencie śmierci ojca czy Leonory, a także nieustannie pojawiająca się
w szczelinie między rozsuniętymi ściankami. Najzabawniejsze jest chyba jednak kompletnie niezrozumiałe stwierdzenie „jakiego używa się do podświetlania budynków od zewnątrz, a nie męczy nimi widzów podczas spektakli operowych.”
Kompletny brak poprawnej stylistyki i gramatyki tekstu, jak na wielkiego recenzenta przystało.
Pisząc o scenografii przyjmuje Pan postawę kompletnego amatora, człowieka który musi mieć wszytsko podane na tacy, bo jego intelekt nie jest w stanie zrozumieć oczywistych
metafor i gry przestrzenią. Jak kościół to kościół, jak dom to dom. To trend w scenografii z okresu wielkich reform Stanisława Wyspiańskiego – zmarłego ponad 100 lat temu.
„w drugim akcie widzimy tę samą scenografię, trochę zburzoną wojną (…) – niech i tak będzie – ale być nie może, oglądanych przez cały spektakl gdziekolwiek by akcja się nie przeniosła,
wypisanych na ścianie (w jednej z pierwszych scen w operze) buntowniczych haseł. Także nie może być licznych rekwizytów leżących na podłodze (kolumny, fragmenty zburzonej komnaty),
które nie pomagają, a przeszkadzają, co chwilę potykającym się o nie artystom.”
Właśnie w tym momencie pokazuje Pan jak bardzo jest Pan niezdolny do jakiejkolwiek interpretacji – to postawa niemalże dziecięca, proponuje Panu najpierw zadać sobie pytanie
PO CO? W JAKIM CELU? zanim zacznie pan naiwną, uzasadnioną jedynie swoim brakiem obycia krytykę.
Pana pogląd na kostium jest niemalże archaiczny – wszystko ma być nudne, historyczne, pozbawione charakteru. W współczesnym teatrze kostium nie tylko jest przedstawieniem
epoki, tła, ale jest kolejnym, podobnie jak scenografia aktorem, a właściwie odzwierciedleniem aktora. Nadaje mu charakter, ukazuję jego świat wewnętrzny.
Mam wrażenie, że jest Pan pozbawiony jakiejkolwiek wrażliwości i jedynym celem Pana wizyt w teatrze jest chęć zobaczenia czegoś „śliczniutkiego”.
„Prywata sceniczna” to zdecydowanie najśmieszniejszy akapit w Pana wypocinach. Naprawdę myśli Pan, ze dwójka niezwykle wykształconych aktorsko śpiewaków, wielkiej
instytucji jaką jest Opera Śląska pozwoliłoby sobie na pogawędki w trakcie spektaklu? Czy nie pomyślał Pan jak chyba każdy na widowni, że ich „pogawędka” ma na celu
pokazanie nam zalotnej natury cyganki oraz jak bardzo w rzeczywistości nie są zainteresowani sprawami miasta?
Co do dyrygenta i śpiewaków – nie ma innego wyjścia niż wysłanie Pana na lekcje muzyki w szkole podstawowej, gdzie Pani nauczycielka wytłumaczyłaby Panu co to czysta nuta,
jak działa pauza w muzyce i w jakim celu się ją stosuję. Jestem zszokowana faktem, że Pan, jak czytam – pedagog baletowy, będzie uczył i wypuszczał w świat młodych
artystów bez podstawowej wiedzy na temat dźwięku.
Myślę, że koniec Pana recenzji jest najpiękniejszy, mimo całej powyższej krytyki, podobało się Panu i chętnie zobaczy Pan jeszcze raz.
Tomasz Konia, Jakub Kontz, Joanna Jaśko-Sroka, Monika Myśliwiec, Dariusz Pawelec oraz Zofia Dowjat to wielcy artyści. Wielcy artyści polskiej sceny operowej.
Myślę, że powinie Pan z ich dzieła wiele się nauczyć, docenić, a nie krytykować, coś czego po prostu jako człowiek nieoczytany, nieobyty i chyba niestety niezbyt bystry, nie zrozumiał.
Na zakończenie polecam słownik ortograficzny, podstawowy podręcznik polskiej gramatyki i stylistyki oraz jakieś dobre kompendium wiedzy o operze, literaturze, teatrze, muzyce
oraz niestety sztuce, gdyż Caravaggio i Veermer niewiele z malarstwem realistycznym mają wspólnego. Realizm w sztuce to nurt powstały w XIX wieku, wiele lat po śmierci wcześniej
wspomnianych wielkich malarzy.
Mam nadzieję, ze jako dojrzały, obeznany recenzent nie pozbędzie się Pan mojego komentarza, który naprawdę wiele Pana nauczy.
Szanowna Pani,
ten komentarz sugeruje, jakoby moja recenzja osobiście Panią dotknęła. Na tej stronie można się jednak podpisywać i sądzę, że elegancko by było właśnie to zrobić.
Tak, reżyser przeniósł nas na inny poziom – napisałem jaki – tylko co na to Verdi? 🙂
Szanowny Panie, Verdi nie żyje od 116 lat.
No dawno się tak nie uśmiałem czytając tę recenzję. Ale krótko, po męska, bo testosteron na tej stronie mało, o Komanderze nikt w Polsce i na świecie nie usłyszał i nie usłyszy- barwa głosu KOSZMARNA, średnicy i techniki brak, a aktorsko zawsze tak samo. Moc przeznaczenia w Operze Śląskiej to sukces dyrygenta, reżysera i odtwórczyni roli Leonory Ewy Biegas. Koniec. Ale ojciec Pana Oscara Świtały to pierwszy fan i klasie Pana Komandery- stąd ta laurko- recenzja.
Ma Pan rację, zawsze uważałem, że mój tata ma dobry gust. 🙂
Proponuje udać się do laryngologa